środa, 26 czerwca 2013

Tanti Auguri Claudio!


Dziś Claudio Abbado kończy 80 lat
 
Winni jesteśmy mu wdzięczność za tak wiele wspaniałej muzyki, którą nas obdarował. Żeby grać w jego orkiestrze Festiwalu w Lucernie muzycy biorą urlopy, przenoszą terminy, robią wszystko, żeby tylko pracować z Abbado. Są wśród nich nazwiska takie jak wiolonczelistka Natalia Guttman, zespół wybitnej klarnecistki Sabine Meyer czy Hagen Quartett. 
Claudio Abbado uważany jest za największego współczesnego dyrygenta. Był szefem największych orkiestr, z których najważniejszą była Berliner Philharmoniker. Przejął ją po wielkim Herbercie von Karajanie w 1989 roku. Kiedy lekarze zdiagnozowali u niego raka żołądka, wycofał się na dwa lata, poddał operacjom i rekonwalescencji. Wrócił chudziutki jak zapałka i natychmiast zabrał się do roboty. Już w 2003 stworzył Festiwal w Lozannie, rok później założył w Bolonii Orkiestrę Mozart i został jej szefem artystycznym.
Jednak najważniejszym miastem pozostanie dla Claudia Abbado Mediolan. Tu się urodził, tutaj skończył konserwatorium, tutaj w La Scali debiutował w 1960 roku, by po ośmiu latach zostać jej dyrektorem muzycznym. Był nim do roku 1986 i dobrze się zapisał w pamięci mediolańczyków, o czym świadczy przyjęcie jakie zgotowali mu kiedy po 26 latach poprowadził, założoną przez siebie, orkiestrę teatru.
W dniu urodzin wypada życzyć, żeby Claudio Abbado jeszcze przez wiele lat, w dobrym zdrowiu pozwalał nam obcować z muzyką na najwyższym z możliwych poziomie.
Tanti Auguri!
 
 
 
 
 
 

wtorek, 25 czerwca 2013

Haneke - świetna inscenizacja, ze śpiewem gorzej

Wszyscy bohaterowie Cosi fan tutte: Despina (stoi), siedzą:Dorabella, Ferrando, Don Alfonso, Guglielmo i Fiordiligi
Odszczekuję wszystko co złego powiedziałam o Michaelu Haneke jako o reżyserze operowym. Wczoraj obejrzałam Cosi fan tutte Wolfganga Amadeusza Mozarta z Teatro Real w Madrycie. Bardzo mi się podoba pomysł Haneke na tę operę, bardzo mi się podoba scenografia i kostiumy; chociaż widziałam i słyszałam ją wiele razy i znam dobrze jej treść, oglądałam ją prawie tak jak się ogląda film i dziś, żeby usłyszeć jak śpiewają bohaterowie, musiałam sobie odtworzyć kilka fragmentów. Ale od początku. Scena przedstawia pokój w willi Don Alfonsa (scenografia Christoph Kanter). Wielki i piękny, z tarasem, schodami wiodącymi do parku, za którym jest morze. Umeblowanie jest minimalistyczne: półka na książki, 
bardzo dobrze zaopatrzony barek (będzie wielokrotnie używany, bo przecież nie ma lepszego lekarstwa na stres, wściekłość, niepewność, pustkę, wyrzuty sumienia), białe kanapy, marmurowy kominek. Ogromne, rozsuwane okno jest wyjściem na taras, ale można je zasłonić białymi kotarami. Zwraca uwagę wielkie, stare malowidło na ścianie. To może być Watteau. Zresztą, Despina ma na sobie niemal kopię kostiumu Gillesa z późnego obrazu Jeana Antoine'a Watteau. Włącznie z przykrótkimi spodniami. Gospodarz tego domu jest bardzo bogatym inteligentem (książki w salonie!).  Właśnie schodzą się goście na przyjęcie. Nie są to broń Boże statyści, w ten sposób Heneke rozwiązał sprawę chóru, który w operze niezbędny, nijak się miał do koncepcji reżysera. Na tarasie witają ich Don Alfonso w XVIII-wiecznym kostiumie i Despina w tym idiotycznym kostiumie pierrota, którzy w inscenizacji Haneke są małżeństwem. W tym małżeństwie dzieje się źle. Ale coś łączy małżonków - to skłonność do intryg i bawienie się cudzym kosztem, nawet jeśli okazałoby się to mordercze w skutkach. I to Despina jest ich motorem. Jej się nie udało, dlaczego ma udać się innym? Nie odchodzi się przecież ot, tak, od zamożnego małżonka, nad którym góruje się przebegłością. Miny i demonstrowanie niezadowolenia za jego plecami, to co innego. To ona pociąga za sznurki, to ona przekonuje dziewczęta, że zdrada narzeczonych to nic takiego. To ona, sama głęboko zdemoralizowana, nie ma żadnego problemu z szantażem emocjonalnym Fiordiligi i Dorabelli. Więc goscie się schodzą, witają się z gospodarzami, dostają coś do picia, rozmawiają na tarasie. Jest pogodny, letni dzień, który będzie się skłaniał ku zachodowi, by w II akcie przejść w bezgwiezdną noc. Ursowi Schoenebaumowi należą się specjalne brawa za oświetlenie. Chyba nigdy nie widziałam w teatrze tak pięknego zmierzchu. Część zaproszonych jest w XVIII wiecznych kostiumach, część w eleganckich, koktajlowych ubraniach (kostiumy - Moidele Bicker). Wygląda na to, że jest to tak modne przyjęcie tematyczne, a część gości po prostu się nie przebrała. Ale jednocześnie jest to zabieg, który łączy Mozarta i Da Ponte ze współczesnością. Taka historia jak w Cosi fan tutte, może się wydarzyć dzisiaj, tylko jej skutki będą poważniejsze. W wersji Hanekego chłopcy są tak groteskowo przebrani i tak szybko się pozbywają charakteryzacji, że dziewczęta nie mogą mieć wątpliwości w jakiej grze uczetniczą. I dlatego się jej boją. Boją się, że wyzwoli jakieś demony, nad którymi, wydawało się, wszyscy czworo panują. W taką stronę poprowadził Haneke tę opowieść o kobiecej niewierności. To już nie jest żadna komedia, bo nikt nie jest bez winy. Wszyscy są utytyłani. I na nic się zda "przywracanie status quo". Fiordiligi i Ferrando chcą być razem, nie zważając na przyjażń łączącą Ferranda i Guglielmo ani na to, że Dorabella jest siostrą Fiordiligi. A może nikt nie zechce przerwać tego łańcucha, może małżeństwa młodych będą taką samą grą pozorów jak małżeństwo Don Alfonsa i Despiny? Kiedy "uchodźcy" po raz pierwszy całują dziewczęta (a może jest na odwrót?), Don Alfonso i Despina przyglądają im się jak się patrzy na przewróconą na grzbiet muchę. Część pierwsza planu się udała! Część druga to tylko kwestia wlanego w młodych alkoholu, a tego akurat nie brakuje. Przedstawienie zagrane jest koncertowo. Tylko to jest opera i bardzo dobrze jeśli wybitny śpiewak jest dobrym aktorem, ale nawet najlepsze aktorstwo nie zastąpi braku głosu. Haneke zrobił bardzo dobry spektakl ze średnimi śpiewakami. Zacznijmy od najgorszej z nich, Despiny. Śpiewająca ją Kerstin Avemo to typowa subretka: nie ma dołu, bardzo kiepską górę i cieniutką średnicę. Jak udało się jej z takimi warunkami zaśpiewać Lulu i zebrać dobre krytyki? To pozostanie dla mnie zagadką. Do roli Don Alfonsa zaangażował Haneke (który miał wolną rękę przy wyborze obsady) aktora - śpiewaka (partner Isabelle Hupert w Miłości), Williama Shimella. Wygląda świetnie, gra takoż, ale o jego płaskim, zimnym barytonie chce się czym prędzej zapomnieć. Czwórka młodych śpiewaków ma potencjał i z pewnością w przyszłości o nich usłyszymy. Haneke chciał, że młodzi byli naprawdę młodzi i tak skompletował obsadę. Zdecydowanie na plan pierwszy wysuwa się śpiewająca Fiordiligi, niemiecka sopranistka Annet Fritsch. Bardzo emocjonalna, poradziła sobie z dwoma wielkimi ariami, potrafiła tak pokierować głosem, że nie było w nim słychać słabszych momentów. Partię Dorabelli wykonuje Włoszka, mezzosopran Paola Gardina. Głos ma lekki i tak ustawioną rolę, że nie słychać w nim tego  podniecenia seksualnego, którego byśmy się po Dorabelli spodziewali. Ferrandem był  argentyński tenor Juan Francisco Gatell, o ciepłym, okrągłym głosie, który robił bardzo dobre wrażenie mimo trudności jakim nie sprostał w swoich ariach; Guglielma śpiewał niemiecki bas-baryton Andreas Wolf.
Michael Haneke zostawił w Cosi prawie wszystkie recitatiwy. Dlaczego? Bo posuwają akcję naprzód. Tylko dlaczego śpiewacy podają je w tak irytująco wolnych tempach? Reasumując - napewno obejrzę spektakl z La Monnaie/De Munt. Będzie taki sam, w tej samej obsadzie, ale od premiery w Madrycie do premiery w Brukseli minęło tyle czasu, że. może być znacznie lepszy wokalnie. 
 
Fiordiligi i Ferrando - Annet Fritsch i Juan Francisco Gatell

http://liveweb.arte.tv/fr/video/Michael_Haneke_Cosi_fan_Tutte_Mozart_teatro_real_Madrid/
Pod tym adresem można obejrzeć całość.
Orkiestrę Teatro Real w Madrycie prowadził
i sprawował kierownictwo muzyczne Silvain Cambreling 

zdjęcia: Wikipedia
film: www.arte.tv
 
 
 

 

niedziela, 23 czerwca 2013

Ad multos annos, Maestro!



2013. Wrócił! Czy może być piękniejsze powitanie Mistrza?






 Dziś James Levine obchodzi 70 urodziny,
z których 40 poświęcił Metropolitan Opera. Nie ma przesady
w twierdzeniu, że to głównie dzięki niemu dzisiejsza opera jest żywym, wspaniałym teatrem.
Wszystkiego najlepszego, Maestro!
 
 
 
 
 

Ewa Podleś rządzi w Pesaro

Ewa Podleś - Ciro i Jessica Pratt - Amira, żona Cira
Cyrus w Babilonii albo upadek Baltazara czyli Ciro in Babilonia ossia La caduta di Baldassare Gioachino Rossiniego na festiwalu w Pesaro, w 2012 roku. W lutym tego roku Ewa Podleś zaśpiewała arię Ciro infelice z tej opery podczas swojego recitalu w Teatrze Wielkim. I choć zaśpiewała ją wspaniale, nikomu nie przyszłoby nawet do głowy zainteresować się dziełem młodego Rossiniego, żeby je wystawić np, w Polsce. Pesaro to co innego - coroczny festiwal w mieście, w którym się Rossini urodził słynie z odnajdywania oper, o których nie słyszeli nawet zagorzali  wielbiciele pana R. Opera Ciro in Babilonia została odnaleziona po 200 latach. Ma wszystkie wady młodzieńczego utworu - jest rozwlekła, piękne arie, które staną się trademarkiem  późniejszego Rossiniego, są jak oazy na pustynii: stanowczo ich za mało, ensambli też jak na lekarstwo.
I jak tu pokazać to szacowne znalezisko, oparte o biblijny tekst, żeby nie zanudzić publiczności? Akcja. nie dość, że dzieje się w VI wieku przed Chrystusem, jest tak mizerna, że  można ją zapisać na bilecie kolejowym. Oto Baltazar, król Babilonu zwycięża w wojnie perskiego króla Cyrusa, porywa mu żonę Amirę i syna, proponuje jej małżeństwo, ale ona wciąż kocha Cyrusa; prorok Daniel poproszony o przetłumaczenie słów "mane tekel fares", które pojawiły się na ścianie pałacu Baltazara  wieszczy upadek króla, który ginie tej samej nocy, Persowie zdobywają Babilon, nietknięta Amira wraca do Cyrusa. Trudne do wytrzymania? Wyobraźmy sobie jednak, że w roku 1920 oglądamy film pt. Cyrus w Babilonie. Mielizny i naiwność scenariusza chyba  by nas nie raziły. Kino to było w tamtych latach naprawdę coś. I to był pomysł reżysera Davide Livermore'a! Akcję Cyrusa zostawił w VI wieku p.n.e., ale chór męski i usadzone tu i ówdzie ładne statystki, to już początek lat dwudziestych. Są publicznością w kinie wyświetlającym pełnometrażowy film o Cyrusie. Film jest naturalnie niemy i czarno-biały - śpiewacy mają białe twarze, czarno-białe piękne kostiumy (wielkie brawa dla Gianluki Falaschi), mocny makijaż oczu i grają szerokim gestem i wyrazistą mimiką, jak to aktorzy niemego kina. O zmianach miejsca akcji i nastrojach bohaterów informują stylizowane napisy na ekranie, jest i tylna projekcja, taśma co i rusz się rwie, jest też porysowana. Tylko tapera nie ma, bo to jest przecież opera. Scenografia (wcale nie umowna i z uwzględnieniem perspektywy!) i swiatło są dziełem Nicolasa Boveya i D-Wok Video Design. Większość akcji rozgrywa się na proscenium, na który wjeżdżają podesty z artystami i elementy scenografii, choćby schody. A w głębi sceny wyświetla się niemy film, Gdyby jeszcze reżyser odważniej skracał recitatiwy!  
Ale zabraklo mu widać odwagi i dzięki temu spektakl trwa bite trzy godziny. Jednak przyjemność z oglądania tego kina w teatrze jest wielka, a ze słuchania jeszcze większa. Orkiestrze Teatro Comunale z Bolonii pod batutą Willa Crutchfielda nie można absolutnie niczego zarzucić, męska część chóru z tegoż teatru brzmi pięknie, amerykański tenor Michael Spyres pierwszorzędnie opanował rossiniowskie koloratury i choć bardzo młody, miał niezbędną w roli Baltazara (Baldassare) wyniosłość i powagę, Jennifer Pratt była dobrą i stylową Amirą, gdybyż jeszcze pamiętała, że ma ładny głos i nie siliła się na zbyteczne fioritury. Jednak absolutne pierwszeństwo należy się Ewie Podleś, śpiewającej i grającej tytułowego bohatera. Wprawdzie w programie napisała: "W chwili kiedy podbijał Babilon, Cyrus był dojrzałym mężczyzną, który tak jak ja, przeżył więcej niż pół wieku. Dlatego zdecydowałam się przyjać tę rolę. To jest bardziej naturalne jeśli dojrzała śpiewaczka kreuje dojrzałego bohatera niż jeśli pięćdziesięcioletni sopran śpiewa piętnastoletnią Cio-Cio San", ale przecież tylko ona mogła stworzyć takiego Cyrusa - silnego, tryskającego energią i zdeterminowanego, a jednocześnie delikatnego i emocjonalnego. Tylko naprawdę wielkie śpiewaczki to potrafią. I wielkie aktorki. Ewa Podleś łączy w sobie obie zalety. Popatrzcie jak - będąc przykuta do ściany! - poradziła sobie z Baltazarem. I jak się zmienia kiedy śpiewa duet z żoną. Głosu Ewy Podleś nie można pomylić z żadnym innym kontraltem na świecie. I tu mniej mi chodzi o te trzy oktawy, które obejmuje,  ale o jego bogactwo i barwę. I o jego dolny rejestr, który potrafi brzmieć tak niepokojąco i dramatycznie. Nic dziwnego, że publiczność w Pesaro biła brawo po jej każdej arii. I autentycznie cieszyła się kiedy, już znowu razem, Ciro i Amira odjeżdżali do Persji, pozdrawiając wiwatujce na ich cześć tłumy. Zwróćcie też uwagę na charakteryzację pani Ewy. Z czarną brodą i z czarnymi lokami jest prawie nie do poznania.
I jeszcze dwa linki, bo opera jest w dwóch częściach:
http://www.youtube.com/watch?v=wvfVPAO9EPk
http://www.youtube.com/watch?v=hyNWlNQw4R4&NR=1&feature=endscreen

A zanim obejrzycie całość, posłuchajcie jak Ewa Podleś śpiewała w Ciro in Babilonia:

 
zdjęcia: Wikipedia
filmy: youtube.com

  
 

 

wtorek, 18 czerwca 2013

Ale ciacho w Berliner Philharmoniker!


To nie jest model, który udaje, że potrafi grać na klarnecie. To Andreas Ottensamer, od niedawna pierwszy klarnecista Berliner Philharmoniker. A do tej orkiestry byle kogo nie przyjmują. Zresztą to zdjęcie znajduje się na okładce pierwszej, wydanej przez Deutsche Gramophon Yellow Label, płyty Andreasa. Gra na niej z towarzyszeniem Orkiestry Filharmonicznej w Rotterdamie pod dyrekcją Yannicka Nézet-Séguina m.in. koncerty klarnetowe Cimarosy, Coplanda i Spohra. Zachwyceni pięknem dźwięku jego klarnetu, występowali z nim m.in. Murray Perahia, Leif Ove Andsnes, Leonidas Kavakos, Janine Jansen, Clemens Hagen czy Yo-Yo Ma. Jak na 23-latka, całkiem nieźle. Choć życiorys ma krótki z konieczności, dzieje się w nim zaskakująco wiele. Jest Austriakiem, pochodzi z muzycznej, austro-węgierskiej rodziny, jego pierwszym instrumentem była wiolonczela.Wybrał jednak klarnet. Może z powodów rodzinnych - jego ojciec Ernst i starszy brat Daniel są klarnecistami. W 2005 roku Andreas założył trio klarnetowe The Clarinotts, w którym grają wszyscy trzej. Są tak popularni, że współcześni kompozytorzy piszą utrwory specjalnie dla nich. Dwa lata później założył z bratem... klub piłkarski Wiener Virtuosen (Wiedeńscy Wirtuozi), który nie najgorzej sobie radzi w lidze austriackiej. W 2009 roku nie namyślał się ani chwili - rzucił studia na prestiżowym Harwardzie żeby zostać słuchaczem Akademii Orkiestrowej przy Filharmonikach Berlińskich. Dziś jest zdania, że żaden Harward nie dałby mu tego, co dała mu Akademia. I Młodzieżowa Orkiestra im. Gustawa Mahlera. No a teraz jest w Berliner Philharmoniker. Jak gra? Pięknie, o czym przekonać się można na stronie portalu: www.symfinimusic.com/ , dla którego nagrał kilka utworów.
A to na zachętę:
 
 
I nowa płyta Tori Amos Night of Hunters, przy której Andreas współpracował i ich wspólny występ w Berlinie:


niedziela, 16 czerwca 2013

Jest tylko jedna Blanche DuBois

Renee Fleming jako Blanche DuBois i Teddy Tahu Rhodes jako Stanley Kowalski
Wczoraj byłam przez chwilę jak ten osiołek, który nie potrafił wybrać między słomą i sianem - BBC3 transmitowało Donnę de Lago z ROH i o tej samej porze Dwójka dawała Tramwaj zwany pożądaniem z Opery Lirycznej w Chicago. Wybrałam Tramwaj, bo Renee Fleming, bo chciałam usłyszeć jaką muzykę napisał Andre Previn (nie znałam opery do tej pory),  bo miałam w głowie film z Marlonem Brando i Vivien Leigh, bo Tennessee Williams. I nie żałuję, choć pewnie z Donny miałabym więcej przyjemności. W Tramwaju Previna Renee wspięła się na jakieś niebotyczne szczyty, a partnerujący jej jako Stanley Kowalski. baryton z Nowej Zelandii, Teddy Tahu Rhodes nie przestraszył się legendy Marlona Brando. Jego Stanley był prymitywnym pijakiem. nieopanowanym i dzikim, który swoje racje zwykł był wymuszać siłą. W trailerze  przedstawienia z Chicago widać go "w akcji". Poza tym, że jest dobrym śpiewakiem, ma na ramieniu maoryski tatuaż i nie boi się śpiewać bez koszuli.
W muzyce Andre Previna, w której są liczne zapożyczenia głównie z Brittena, ale i z Barbera, nawet z Szostakowicza, czuje się jazzową proweniencję kompozytora. Już w uwerturze to słychać. I jego doświadczenie jako kompozytora filmowego. Tramwaj robi bowiem wrażenie dzieła składającego się z różnych i różnego pochodzenia kawałków. Są w tej operze piękne arie (choćby "Magic" czy "I can smell the sea air") napisane specjalnie dla Renee Fleming, w których może pokazać swoje słynne piana czy piękną i stabilną średnicę. 
Cała opera powstała z myślą o Fleming w partii Blanche DuBois. Previn zapytany, dlaczego napisał operę według Tramwaju odparł: "bo jest tylko jedna Blanche i będę szczęśliwy słysząc głos Renee". To, że kompozytor znalazł idealną wykonawczynię słychać w każdym takcie. Blanche DuBois, ta egzaltowana dama z Południa,  jest najważniejszą postacią opery. To jej dramat słyszymy. I nie obchodzi nas, że jest niezrównoważona psychicznie. To nieszczęśliwa kobieta, która pragnie miłości i ufa ludziom. A że chce żeby wszystko było magiczne? Kto z nas chciałby żeby było banalnie i szaro? Że pociąga ją chamstwo i nieopanowanie Stanleya? Hmm, kiedyś kobiety kochały się w takich typach. 
Kiedy doktor, który ma ją zawieźć do szpitala psychiatrycznego, okazuje się ludzki i współczujący, Blanche jest szczęśliwa trzymając go za rękę, bo wokół nie ma nikogo, kto by ją zrozumiał i jej współczuł. To zresztą poważna ingerencja w utwór Williamsa,
który, co pamiętamy choćby z filmu, kończy się tragicznie.
Autor libretta (Philip Litell) dokonał prawdziwego cudu, przykrawając sztukę na potrzeby trzyaktowej opery i zachowując całe partie oryginalnego tekstu, który nareszcie rozumieją Amerykanie, bo jest śpiewany po angielsku. To bardzo dziwna opera - nie ma w niej chórów, barwnych statystów, Stanley Kowalski nie ma ani jednej arii, a przecież potrafi trzymać w napięciu. Wszystko dzięki Renee Fleming, która jest jedyną, ale za to jasno świecącą gwiazdą przedstawienia. Wszyscy inni są tylko jej partnerami. I dzięki Tennessee Williamsowi, który stworzył pełnokrwiste i wiarygodne charaktery.
Rolę siostry Blanche, Stelli Kowalski, śpiewała Susanna Phillips (sopran), rolę Harolda "Mitcha" Mitchella - tenor Anthony Dean Griffey. Orkiestrę Opery Lirycznej w Chicago prowadził Evan Rogister.

To wspomniany trailer:
http://www.youtube.com/watch?v=uhM-ro_6E8I  

A to Renee Fleming w Tramwaju z San Francisco, aria "I can smell the sea air":


Zdjęcie: Wikipedia
Filmy: youtube,com

piątek, 14 czerwca 2013

Violetta w burdelu

Traviata w reżyserii Andrei Breth
Po co ja to oglądałam? Żeby się po raz kolejny wpienić na "regietheater"?  Żeby wysłuchać bardzo średnich solistów? Żeby po raz kolejny stwierdzić, że nie podobają mi się opery wystawiane w La Monnaie/De Munt? Żeby przestrzec was przed tym przedstawieniem, bo, a nuż, ktoś jeszcze zdąży je zobaczyć, chociaż szansa jest tylko jutro? Widziałam już różne Traviaty, ale czegoś równie paskudnego i źle zaśpiewanego nie widziałam nigdy. Violetta Valery jest kurtyzaną, luksusową utrzymanką. Dziś pewnie byśmy powiedzieli, że jest sponsorowana przez jakichś obleśnych, starszych facetów, albo miłych starszych facetów, jak choćby przyjaciele Fibaka. Nie jest z pewnością tanią dziwką, z gatunku tych, które stoją na warszawskim Pigalaku. Ma wszystko w najlepszym gatunku i kiedy postanawia zacząć nowe życie u boku Alfreda, nie ma żadnych problemów, żeby swoje klejnoty, obrazy czy meble spieniężyć. W przedstawieniu, którym La Monnaie/De Munt uczciło rok Verdiego zobaczyłam: dużo półnagich kobiet używanych przez mężczyzn, kobiety nie używane, stojące na wystawie w kuszących pozach, pedofila i jego kilkuletnią ofiarę smarowaną czekoladą po buzi, jednego z gości Violetty, który nie zdążył donieść pawia do toalety, innego, który postanowił  się załatwić do wazy, pijaną w sztok Anninę w jednej czarnej pończosze wciągającą kokę, podpitą Florę, której wciąż się myliły kierunki. I wśród tego wszystkiego Violetta, nie wiedzieć czemu w długiej czarnej sukni z trenem. Alfred jest młodziutkim prowincjuszem, jego ojciec ma więc prowincjonalne maniery i ubranie. Violetta umiera pod mostem, przykryta folią, a obok jakaś dziewczyna daje sobie w żyłę. Wyreżyserowała tę rzecz Andrea Breth, rezydujący dyrektor wiedeńskiego Burgtheater. Nie znam innych realizacji operowych pani Breth, ale po tej Traviacie, chyba nie chcę ich poznać. Violettę śpiewała Simona Saturova, Alfreda - Sebastien Gueze, jego ojca - Scott Hendricks. Orkiestrą La Monnaie dyrygował Adam Fischer. Tak się zapatrzyłam, że nic nie usłyszałam.


   Violetta - Simona Saturowa. W tle kobieta na wystawie


 
 























 



 



 





 

czwartek, 13 czerwca 2013

Brunetki, blondynki...

Jak z ostrej brunetki zrobić słodką blondynkę z lat 60. ubiegłego wieku? To nic trudnego. Sarah Piper, szefowa makijażystów tegorocznego festiwalu w Glyndebourne, nie takie już rzeczy robiła. Na stronie www.sinfini.com pokazuje jak się to robi.


Śpiewającą Susanę w nowej inscenizacji Wesela Figara W. A. Mozarta amerykańską śpiewaczkę rumuńskiego pochodzenia, Laurę Tatulescu, która na życie wygląda tak:
 
zmienia na potrzeby przedstawienia w dziewczynę, która wygląda tak:
Na zdjęciu widzimy ją z Hrabią Almaviva, którego śpiewa kanadyjczyk Joshua Hopkins (bywalcy transmisji z Met, mogli go posłuchać jako Williama Cecila w Marii Stuardzie Donizettiego) i ze śpiewającą Cherubina niemiecką sopranistką Lydią Teuscher.  
 
zdjęcia: Wikipedia, www.sinfini.com
 



wtorek, 11 czerwca 2013

Don Carlo: Harteros, Kaufmann, Kwiecień, Pappano

Jestem zielona z zazdrości! Zazdroszczę wszystkim, którzy Don Carla widzieli w Londynie, albo zobaczą go w Monachium. Wysłuchałam opery w niedzielę wieczorem i dziękowałam Bogu, że nikt mi nie przeszkadzał. Dziękowałam też Antoniowi Pappano, że zdecydował się nie na bezpośrednią transmisję, ale na montaż przedstawień, w których Elżbietę de Valois śpiewała Anja Harteros. Nie ma drugiej Anji, choć Harteros zaśpiewała tylko na premierze. Szczęśliwcy, którzy widzieli to przedstawienie nie mają słów i w swoich twetach rozpływają się nad trzema jego aspektami: napięciem między Harteros i Kaufmanem, markizem Posą Mariusza Kwietnia i koncepcją Pappano na tę inscenizację. Ja dodałabym jeszcze fantastyczną rolę Filipa II hiszpańskiego w wykonaniu Ferruccia Furlanetto. Głos wprawdzie już nie ten co dawniej, ale w końcu jest to artysta 64. letni. Jego nocna rozmowa z Wielkim Inkwizytorem (dobry Eric Halfvarson), jego aria Ella giamma m'amo, w której śpiewa, że żona go nie kocha utwierdzają jego pozycję wśród fantastycznych basów, wśród których króluje u mnie Rene Pape, rzecz jasna. On jednak jest o 16 lat młodszy! Sądząc z (bardzo skąpych) video, Furlanetto również wyglądał jak król.
O chemii między Harteros i Kaufmannem nie będę się wymądzać.

Kto raz ich widział, rozumie. W Don Carlo ta chemia jest słyszalna w każdej nucie. To w końcu opera o niespełnionej miłości, nad którą protagoniści przedkładają obowiązek wobec ojczyzny. Jakkolwiek by to nie brzmiało. Sceny między Elżbietą a Carlosem pełne są takiego napięcia (od duetu zakochanych Di quale amor, di quanto ardor po duet Ma lassù ci vedremo in un mondo migliore, kiedy to rozstając się, przysięgają spokać się w Niebie) i takiego niespełnienia, a przemiana Elżbiety z zakochanej dziewczyny w zrezygnowaną hiszpańską królową tak prawdziwa w mocnym, czystym głosie Anji Harteros, że nie wyobrażam sobie innej, niż Harteros i Kaufmann, pary. A jej ostatnia wielka aria Tu che le vanità... Jeszcze ją słyszę.
Nie wyobrażam sobie też innego Rodryga markiza Posy, niż zaproponował to Mariusz Kwiecień. Duet Dio, che nell'alma infondere, który śpiewa z Carlosem, w którym ich głosy brzmią tak podobnie jest przykładem takiej harmonii, jakiej w tej operze nigdy nie słyszałam.
 
 
 Mariusz Kwiecień, który jako markiz Posa rozpoczyna tryumfalny marsz przez największe sceny na świecie, dostał podczas premiery w Covent Garden takie same, a może trochę większe, brawa co Harteros l Kaufmann. Jak najbardziej zasłużenie, choć jeśli nie będzie miał za partnera Jonasa Kaufmanna, pewnie nie będzie to tak elektryzujące jak w spektaklach z jego udziałem. Są mniej więcej w tym samym wieku, podobnego wzrostu i wierzy się w każde ich słowo. Kiedy umierający Posa wymaga na Carlosie, że ten oswobodzi Flandryjczyków i zapewni pokój Hiszpanii, wiemy, że jest to ostatnia rozmowa dwóch przyjaciół, i że Posa nie rzuca słów na wiatr. 
O Jonasie Kaufmannie nie będę pisać. To Don Carlos, o jakim można marzyć. I to marzenie ziściło mi się w niedzielny wieczór.
Chór, który ma dużo do powiedzenia w Don Carlo - fantastyczny, orkiestra pod batutą Antonia Pappano, wzniosła się na nieprawdopodobne wyżyny, on sam - jak zwykle, wspaniały. To on podobno kazał Kaufmannowi i Kwietniowi śpiewać tak intymnie.
To było wielkie przeżycie, to największa opera Verdiego, który nie mógł marzyć o lepszym prezencie urodzinowym niż ten, jaki zrobiła mu Opera Królewska Covent Garden w Londynie.
 
Nie podobała mi się Beatrice Uria-Monzon w partii księżnej Eboli.    
A tak było po przedstawieniu w dniu premiery:
 
Zdjęcia: Wikipedia
Film: youtube,com

 
 
 

niedziela, 9 czerwca 2013

Grajek uliczny

 
Nie pamiętam kto mi pokazał tego chłopaka, Na pewno nie jest wirtuozem, ani wykształconym skrzypkiem, ale na pewno ma talent. Jest też w nim coś tak autentycznego, że postanowiłam się o nim dowiedzieć więcej. Nazywa się Bryson Andres, ma 21 lat i życie go nie głaskało po głowie, o nie. Urodził się na Hawajach, z filipińskich rodziców, którzy rozwiedli sie liedy miał 2 lata. Ponieważ matka nie miała warunków żeby się nim zajmować, podrzuciła go dziadkom, którzy mieszkali w Anchorage na Alasce. Kiedy miał 4 lata odebrała go dziadkom i po 5 latach znów go im "zwróciła". Już wtedy było wiadomo, że cierpi na wrodzone ADD. Pierwsze skrzypce dostał od ojca, którego nigdy nie widział, na 12 urodziny. Chciał zaimponować dziewczynie. Dziewczyna jest czasem przeszłym dokonanym, miłość do muzyki pozostała. Właściwie jest samoukiem i ponieważ nie stała za nim żadna szkoła, ani żadna organizacja, lekceważyli go też ludzie, od których zależała jego przyszłość. Po kolejnym policzku spakował parę podkoszulków i dzinsów, skrzypce elektryczne, króre niedawno sobie kupił za całe 1000 dolarów, wzmacniacz i z 3000 dolarów w kieszeni opuścił Alaskę. Podjął decyzję, że skoro nie chcą go ani w radio, ani w szkole, ani w studio nagraniowym, będzie skrzypkiem ulicznym. Grał przed dużymi centrami handlowymi. Ludzie przystawali i słuchali, wrzucali też jakieś dolary do otwartego futerału. Jeśli człowiek nie ma zbyt dużych potrzeb, daje się przeżyć. Któregoś dnia poprosił, żeby ktoś nagrał jego występ telefonen komórkowym. Nagranie wrzucił na youtube. W ten sposób dorobił się 1,2 miliona odtworzeń, fan clubu i pochlebnych opinii. Nastąpne nagranie na youtube i 2 miliony odtworzeń. Zrobił się sławny. Marzy, żeby móc grać z najlepszymi.
Może gdyby skończył konserwatorium, pobierał prywatne lekcje, za parę lat zaproszono by go na festiwal w Verbier, gdzie z pełnowarościową orkiestrą wykonałby 5 koncert Beethovena tak jak David Garrett. Oceńcie sami, czy jest taki znów gorszy?
 
 
 
filmy: youtube.com


piątek, 7 czerwca 2013

Mezzo Norma? Tak!



Przyznaję, kupiłam tę płytę z ciekawości. I wczoraj przez cały dzień nic, tylko porónywałam z nagraniami, które mam od dawna, i do których t ak się przyzwyczaiłam, że trudno mi sobie wyobrazić Normę zaśpiewaną nie przez sopran. Odtwarzały tę partię Maria Callas czy Joan Sutherland (mówię o płytach, które mam) i są to wybitne  kreacje. Wiem, że śpiewała Normę Edita Gruberova, Beverly Sills czy June Anderson. Wszystkie są sopranami, stąd też pomysł żeby Norma była mezzopranem wydał mi się na tyle dziwaczny, że postanowiłam nie oszczędzać 67 złotych.
Odebrałam ją przedwczoraj. To nagranie studyjne, więc wyczyszczone ze wszystkich niedoskonałości i głos Cecilii brzmi bardzo dobrze. Ale najbardziej zaintersowało mnie to, co jest napisane w buklecie - takiej opery chciał Bellini, który komponując Normę pisał ją dla konkretnej śpiewaczki - Giuditty Pasty. W tym miejscu trzeba Bartoli wierzyć na słowo, że jej głos był odpowiednikiem dzisiejszego mezzosopranu. Coś jednak jest na rzeczy. Wszystkie źródła określają Pastę jako soprano sfogato czyli sopran, który z równą łatwością daje sobie radę z tessyturą sopranową jak i kontraltową. Dlatego śpiewała wszystko - i Annę Bolenę i Tankreda (na zdjęciu).
No więc Bartoli postanowiła zaśpiewać Normę. Do nagrania zaprosiła: jako Adalgisę - koreński sopran koloraturowy Sumi Jo (w prapremierze opery śpiewała ją Giulia Grisi), jako Pollione - amerykańskiego tenora "rossiniowskiego", Johna Osborna (podczas prapremiery śpiewał go Domenico Danzelli). Po raz pierwszy mezzzopran zaśpiewał Normę i po raz pierwszy wykonana została w całości na instrumentach z epoki. Orkiestra, która towarzyszy śpiewakom to La Scintilla Giovanniego Antoniniego. Uwielbiam Marię Callas i jej Norma (mam trzypłytowe zremasterowane nagranie pod Tulio Serafinem, gdzie Assolucie partnerują Ebe Stignani i Mario Filippeschi) będzie dalej moją ulubioną, ale podoba mi się też ta mezzo Norma! Jest bardziej wiarygodna, bardziej współczesna, rozumiem jej miłość do dzieci i nienawiść jednocześnie, za wiarołomstwo ich ojca. I sumi Jo, i John Osborn są w tym nagraniu w świetnej formie. Wierzę kiedy Pollion zakochuje się w Adalgisie, choć nie popieram jego zdrady, i wierzę kiedy Adalgisa błaga bogów, żeby jej miłość przetrwała wszystkie przeciwności. Podoba mi się kontrast między głosami Cecilii Bartoli i Sumi Jo. Chyba wolę go niż kontrast między wielkim, dramatycznym sopranem Joan Sutherland i mezzosopranem Marilyn Horne. Myślę, że to dobrze, że dostaliśmy kolejną Normę, że Bartoli zachciało się ją zaśpiewać, dzięki czemu ona i Antonini pochylili się nad starymi rękopisami, że wybrała tych, a nie innych partnerów.  Dostaliśmy współczesną historię o zdradzie i karze za nią. Chciałabym, żeby ta Norma rozpoczęła też życie sceniczne, nie tylko koncertowe, choć wykonanie w Salzburgu wzbudziło taki entuzjazm.  Każde pokolenie zasługuje wszak na własną wersję wielkich oper.
Posłuchajcie jak Cecilia Bartoli śpiewa "przebój" z Normy, arię Casta Diva.
Na początku arii widzimy portret Giuditty Pasty, potem zdjęcie samej Bartoli: 


i ta sama aria w wykonaniu Marii Callas: