sobota, 20 lipca 2013

Co za kreacja! Evelyn Herlitzius jest Elektrą

Elektra - Evelyn Herlitzius (u góry) i jej siostra Chryzotemis - Adrienne Pieczonka





W takiej scenografii Richarda Peduzzi, która może być Grecją, ale może też być jakimkolwiek europejskim krajem, rozgrywa się akcja "Elektry" według Patrice Chereau.
Powyżej: Elektra z bratem Orestem - Mikhailem Petrenko 

Muszę to napisać, póki jeszcze siedzi we mnie ta Elektra, którą przed chwilą obejrzałam. Właściwie mogłabym napisać tylko dwa słowa: Evelyn Herlitzius, bo to na niej opiera się to przedstawienie i jest rewelacyjna. Cały czas na scenie, drobna, w za dużych ciuchach (jedyna kobieta w spodniach), rozedrgana, hipnotyzująca, reagująca na każdy ruch dyrygenta (rewelacyjny Esa-Pekka Salonen z Orkiestrą Paryską, który potrafił wydobyć wszystkie niuanse muzyki Straussa, ani przez moment nie tracąc z oczu wykonawców opery), przekonująca nas do swoich racji. W finale wpada w transowy, obłędny taniec, który nie kończy się jej śmiercią jak w libretcie von Hofmannsthala. Zastyga w stuporze, nie reaguje na wyjście brata, który bez słowa wychodzi w noc, w nieznane. A potem, w czasie ukłonów cieszy się, że publiczność wariuje na jej widok, zrywa się z miejsc, klaszcze jak oszalała. To jedna z najlepszych odtwórczyń pikielnie trudnej roli Elektry na świecie. Jest Elektrą. Muzyka Richarda Straussa nie zaleca się słuchaczowi pięknymi ariami. Jest nagęszczona, intensywna, ciemna, z nagłymi zwrotami nastroju. Trzyma słuchacza i widza w ciągłym, czasem trudnym do wytrzymania, napięciu. Taką trudną do zniesienia sceną jest rozmowa Elektry z matką. To, co się wytwarza między rozmówczyniami nie przekłada się na słowa,
Agamemnon. To imię jak fatum, powtarzane jest po wielekroć. Elektra jest jego córką. Córką króla, którego zamordowała jej matka, Klitemnestra (Waltraud Meier, zdecydowanie słabsza głosowo, ale świetna aktorsko). Rządzi teraz krwawo z kochankiem, który był wspólnikiem zbrodni. On też zasługuje na śmierć i dosięga go ona. Elektra nienawidzi matki, chce jej śmierci, ale też odczuwa przed nią lęk, boi się jej. Pragnie żeby Klitemnestrę zabił jej brat, Orest. To nie jest zajęcie dla kobiety.   Kiedy dowiaduje się o jego śmierci, gotowa jest to zrobić sama. Toporem, którym został zamordowany jej ojciec. Szczęśliwie nie musi, bo Orest zjawia się nagle. Okazuje się, że sam rozpuścił pogłoski o swojej śmierci, żeby się dostać do pałacu. I jest gotów spałnić żądanie siostry. Tylko - czy matkobójstwo jest usprawiedliwieniem mężobójstwa? Czy zemsta ponad wszystko, może być jedynym pragnieniem człowieka? Tym bardziej, że Klitemnestra już nie chce terroru, chce odkupienia. Nie jest krwawym monstrum tylko kobietą wykluczoną. Elektra jdnak wie, co może przebłagać rozsierdzonych bogów - tylko krew Klitemnestry. Tylko. I wykrzykuje jej to w twarz. Świadkowie tej sceny muszą bronić Klitemnestry przed Elektrą. Sceny z siostrą, Chryzotemis (fantastyczna Adrienne Pieczonka), która nie chce mordu, są nieustanną walką. Dosłownie i w przenośni. Chryzotemis jest zdrowa na ciele i umyśle, Elektra jest szalona. To te trzy kobiety i relacje między nimi są szkieletem opery Straussa.
Takie przedstawienia - czyste, proste, wierne kompozytorowi i librettu decydują o randze festiwalu. Tegoroczny festiwal w Aix to z pewnością "Elektra", Evelyn Herlitzius, Patrice Chereau, Esa-Pekka Salonen. Kiedy już tylko we trójkę wychodzą raz jeszcze ukłonić się publiczności, ta wstaje z miejsc.  
Starożytna Elektra dała nazwę kompleksowi, jednemu z podstawowych pojęć psychoanalizy Zygmunta Freuda. Tworząc libretto do opery, Hugo von Hofmannsthal opierał się w równej mierze na tragedii Sofoklesa i na freudowskiej psychoanalizie. 
To przedstawienie, w którym nie ma słabych punktów. Chwyta za gardło i zmusza do myślenia. Na długo zostaje z nami nieruchoma, nieobecna twarz Evelyn Herlitzius i ten dziwny dziedziniec z mnóstwem zamkniętych drzwi. 
Podczas wczorajszego przedstawienia owacje dostało dwóch wiekowych dżentelmenów, którzy w Elektrze mają epizodyczne role, Piastuna Oresta i Starego Sługi. Sprawdziłam - to 79-letni Donald McIntyre i 89-letni Franz Mazura, niegdysiejsze filary Pierścienia Nibelunga reżyserowanego przez Patrice Chereau w Bayreuth w 1976 roku.
Spektakl w Aix jest koprodukcją mediolańskiej Scali, Metropolitan Opera w Nowym Jorku, Fińskiej Opery Narodowej w Helsinkach, Gran Teatre de Liceu w Barcelonie i berlińskiej Staatsoper Unter den Linden. Jest szansa, że w którymś z nich będzie ją można zobaczyć. 
 
Przez 61 dni można obejrzeć Elektrę z Aix na www.arte.tv
Bardzo warto.
 
 Zdjęcia - Wikipedia

piątek, 19 lipca 2013

Odrażający, brudni i źli czyli warto czekać na Carsena


George Gagnidze jako Rigoletto
 Ze śpiewającym partię Sparafucile Gáborem Bretzem


Przyjrzyjcie mu się dobrze. Tak wygląda bohater waszej ulubionej opery, z której arię La donna e mobile lubicie gwizdać przy goleniu. Trzeba się go bać. To nie jest żaden książęcy błazen. To ktoś bezwzględny, złośliwy, wstrętny. Ktoś, kto nawet w stosunku do ukochanej córki zachowuje się jak policjant. To on, na swoich garbatych plecach dźwiga całe przedstawienie, najmroczniejsze w całej karierze Roberta Carsona. To on je otwiera, śmiejąc się obleśnie; to on udaje rozpacz kiedy wyciąga zza kurtyny worek, w którym na pewno jest ciało. Po chwili już wiemy co to za ciało - nadmuchiwana lalka z sex shopu, z którą Rigoletto symuluje seks przy rechocie mężczyzn zgromadzonych w cyrku. Cyrk jest areną zdarzeń, o których opowiada opera. Dziwny to cyrk. Z obłążącymi z farby ławkami, z dziwną publicznością: facetami w wymiętych ciemnych garniturach, bez woltyżerów, akrobatów, zwierząt, z nieustannie demonstrującymi swoją sprawność ochroniarzami, z lożą, w której rozpiera się jeden czerwony fotel i z tanimi dziwkami wśród których krążą ochroniarze. Kiedy pojawia się w loży ON, każda chce zostać przez niego wybrana. Może nie będzie musiała marznąć gdzieś przy szosie, ale aria Questa o quella rozwiewa te nadzieje. Brzmi złowrogo. To nie jest aria zepsutego młodzieńca, to piosenka kogoś, kto z handlu żywym towarem zrobił biznes i zarabia na nim pieniądze. Schodzi po drabinie z loży i szpicrutą (!) robi "przegląd" kobiet. Na dziś wybiera żonę Marulla, który wprawdzie próbuje protestować, ale szybko zostaje uciszony. W tym mikrokosmosie zwija się jak w ukropie Rigoletto, książęcy błazen w byle jakim kostiumie pierrota, z białą twarzą i ustami wymalowanymi w nieustający uśmiech. W zepsutym, pozbawionym skrupułów światku jest kimś ważnym - dba o dobry humor księcia i jego kumpli. I robi to jak potrafi - obleśnie i prymitywnie, ale też oni niczego innego nie oczekują. Zjawia się hrabia Monterone. To ktoś z innego świata. Mafiozo całą gębą. Rigoletto natrząsa się nad trupem jego córki. Monterone go przeklina. To nie są żarty. Rigoletto zaczyna się bać, ale na razie odrzuca usługi Sparafucile.
Przecież nikt nie wie, że ma córkę. Widzimy jak do niej wraca. Idzie z obdrapaną walizką, w tym idiotycznym kostiumie pierrota. W połowie drogi zaczyna się rozcharakteryzowywać. Zdejmuje najpierw kostium. Pod spodem ma prywatne spodnie na szelkach i przepocony podkoszulek. Zakłada wymiętą marynarkę i zmywa makijaż. Ale nie może się powstrzymać, żeby lusterkiem, w którym się przegląda, nie zaświecić w oczy publiczności. Wstrętny, złośliwy, mały czlowiek.
Gilda jest jedyną czystą osobą w tym morzu brudu i nieprawości, ale i jej Rigoletto nie dowierza. I dlatego przegląda jej pamiętnik.
Jednak sceny pomiędzy nim a Gildą są delikatne i czułe (piękny duet Oh, mio padre). Ale klątwa hrabiego Monterone, zaczyna działać. Pojawia się książę i oszukując niewinną dziewczynę przedstawia się jej jako biedny student Gaultier Malde, który zakochał się w niej w kościele. Po jego odejściu Gilda śpiewa słynną arię Caro nome. I w tym momencie zaczyna działać magia, możliwa tylko w teatrze - Gilda bosa, w białej koszuli, unosi się nad nędzną przyczepą, w której mieszka i arię tę śpiewa wśród gwiazd (wielkie brawa dla reżyserów światła Roberta Carsena i Petera van Praeta). Ale magia trwa krótko. Kumple księcia chcą dać mu w prezencie, jak sądzą, narzeczoną Rigoletta, którą ten ukrywa przed światem. Rigoletto bierze udział w tej maskaradzie przekonany, że chodzi o żonę hrabiego Ceprano. Dopiero rozpaczliwy krzyk Gildy uświadamia mu, że padł ofiarą podstępu. Zostaje sam, wśród masek, które mieli na twarzach koledzy księcia. Wtedy postanawia działać. Tak, jak umie. Wynajmuje mordercę, który nie chybia, Sparafucile. Tylko, że w tym odrażającym świecie nic nie idzie tak jak powinno. Książę oczywiście gwałci Gildę, ale ona wciąż go kocha, mimo, że już wie wszystko. Mimo, że ojciec mówi jej, że to jest człowiek pozbawiony skrupułów, że kobiety służą tylko zaspokajaniu jego żądz, a potem muszą przynosić mu pieniądze (to wtedy książę śpiewa La donna e mobile). Duet Gildy i Rigoletta Si!, vendetta, tremenda vendetta mówi więcej o świecie, w którym żyją niż tysiące słów. Tu naprawdę obowiązuje tylko zemsta, a życie ludzkie nie ma większego znaczenia. Gilda postanawia jednak umrzeć zamiast swojego ukochanego, który o ironio, jest drobnym handlarzem żywym towarem i na pewno wysłałby ją na ulicę. Sparafucile zabija ją z pełną premedytacją. Gilda się nie przebiera, nie udaje kogoś innego. W jej końcoweja arii V'ho ingannato nie ma żalu ani do swiata, ani do okoliczności, w których musiała żyć. Po raz pierwszy zdecydowała o sobie. Spadająca na końcu na białej szarfie lalka z sex shopu, nie jest niestety aniołem.  
Takiego Roberta Carsena zobaczyłam po raz pierwszy. I takiego Rigeletta zobaczyłam po raz pierwszy. Zawsze były to pełne przepychu przedstawienia o rozpustniku i jego błażnie, albo jak w niedawnym spektaklu z Met o Las Vegas z calym anturażem lat 60. i z Frankiem Sinatrą, któremu żadna kobieta nie mogła się oprzeć, a on z tego korzystał. Carsen, z całym szacunkiem dla muzyki Verdiego, zrobił spektakl współczesny, który nikogo nie powinien pozostawić obojętnym. Bo jest o sprawach, o których staramy się  nie wiedzieć. Czytamy o nich wprawdzie w gazetach, ale to przecież nie my i nie nasi synowie i córki jesteśmy bohaterami tych historii. Obojętnie mijamy stojące przy szosie dziewczyny w kusych spódnicach i na wysokich obcasach, Nawet nam nie przyjdzie do głowy korzystać z ich usług. My pijemy szampana i chodzimy do opery. Idziemy i dostajemy obuchem w głowę.  Spodziewaliśmy się kolorowego świata z piękną muzyką, a  dostaliśmy brudny cyrk i łuszczącą się farbę. Na szczęście muzyka ocalała. Ja mam tylko jedno zastrzeżenie - książę wcale nie musi się rozbierać do naga i demonstrować całkiem niezłej pupy. To zresztą jedyna zaleta Arturo Chacona Cruza. Współczuję Carsonowi takiego beznadziejnego tenora, który w Rigoletcie akurat ma dużo do śpiewania. Na szczęście i Rigoletto, i Gilda byli w porządku, Zwłaszcza Gilda - rosyjski sopran, bardzo wyrównany we wszystkich rejestrach ze skłonnością do lekkiej koloratury, Irina Lungu. Ale i gruziński baryton Gregory Gagnidze, na którym Carsen oparł cały spektakl i aktorsko, i wokalnie się sprawdził. Poza tym, któż inny potrafiłby tak scharakteryzować tego akurat Rigoletta? London Symphony Orchestra prowadził specjalista od Verdiego, Gianandrea Noseda, śpiewał chór Estonian Philharmonic Chamber Choir, scenografia jest dziełem Radu Boruzescu, kostiumy - Miruny Boruzescu. Niesposób nie wymienić choreografa, którym był Philippe Giraudeau. Robert Carsen, który do Aix wrócił po 15 latach nieobecności, został przywitany po królewsku - dostał największe brawa. Warto było czekać na takiego Rigoletta.
Przepraszam Ettore Scolę za pożyczenie tytułu jego filmu, ale tak właśnie myślę o tym przedstawieniu. Nie mogłam się oprzeć.
Zdaję sobie sprawę, że tradycjonalistów może zaszokować to przedstawienie, ale bardzo namawiam do jego obejrzenia. Na stronie www.arte.tv można to zrobić przez prawie 3 miesiące. I najlepsza wiadomość: Rigoletto Verdiego w reż. Roberta Carsena jest koprodukcją Festiwalu w Aix de Provence, Opéra National du Rhin, La Monnaie / De Munt w Brukseli, Teatru Bolshoi w Moskwie i Grand Théâtre de Genève w Genewie. W tych teatrach będzie grany w sezonie 2013/2014.
 
Zdjęcia: Wikipedia    
 
 


poniedziałek, 15 lipca 2013

Erupcja szaleństwa w Monachium


Nigdy nie słyszałam całej opery w wersji koncertowej. To dziwne w kraju, w którym istnieje festiwal Opera Rara, ale jestem z Warszawy, a nie z Krakowa i muszę pracować, co nie wpływa za dobrze na życie muzyczne. Więc nic dziwnego, że kiedy okazało się, że w internecie jest transmisja Łucji z Lammermoor Gaetana Donizettiego, skorzystałam z tej okazji. Przy okazji, na początku były jakieś problemy z przekazem, przekonałam się jaką jesteśmy globalną wioską, kiedy naprawy domagali się internauci z całego niemal świata. Łucję śpiewała Diana Damrau, Edgara - Joseph Calleja, Henryka - Ludovic Tezier, Alisę - Marie Mc Laughlin, a Raimonda - Nicholas Testé. Orkiestrą Opery w Monachium dyrygował Jesus Lopez-Cobos. Bardzo to dziwne doświadczenie. Nie sądzę, żebym je polubiła, chociaż opera podobała mi się. Wykonawcy brzmieli dobrze, orkiestra jest przyzwyczajona do akompaniowania solistom, chór dawał radę, dyrygent był sprawny - czego chcieć więcej? Ci, którzy słyszeli Łucję wiedzą, że najważniejsza w tej operze jest scena szaleństwa Łucji, kiedy śpiewa arię "Oh, giusto cielo!...Il dolce suono". Mają ją w repertuarze również te sopranistki, które nigdy nie śpiewały jej na scenie. Największe diwy z przeszłości, bo scena szaleństwa jest ważna w karierze każdego wielkiego sopranu, ustaliły "kanon szaleństwa". Współcześnie, za najlepiej oszalałą uchodzi Natalie Dessay z czasów, kiedy dysponowała nie tylko świetnym aktorstwem, ale i głosem. Diana Damrau zadebiutowała Łucją w Metropolitan Opera w 2008. Recenzje nie były najlepsze. Recenzenci zwracali uwagę, że to nie jest dziewczyna, która ucieka w szaleństwo, bo nie ma innego wyjścia, bo brat zmusił ją do małżeństwa z niekochanym człowiekiem, ale zwyczajna furiatka. W Monachium było podobnie, więcej w jej śpiewie i w aktorstwie było furii niż nagłego obłędu. Diana szalała w towarzystwie szklanej harmoniki, która jest instrumentem na tyle absurdalnym, że wcale się nie dziwię Donizettiemu, który zaraz po premierze przepisał tę partię na dwa flety. Chociaż w Met, we wszystkich wykonaniach Łucji, przede wszystkim z Netrebko i z Dessay, w scenie szaleństwa akompaniowała śpiewaczkom szklana harmonika, instrument zdolny w słuchaczach wywołać depresję, czarną rozpacz, skłonność do samobójstwa. Nic dziwnego, że Donizetti użył jej w scenie szaleństwa. Damrau szalała więc na scenie, a towarzyszył jej facet we fraku grający mokrymi palcami na kieliszkach i szklanych rurach. To wykonanie, to było szaleństwo szaleństw, jakaś totalna erupcja szaleństwa, za co Diana Damrau dostała niekończącą się standing ovation. Oklaski większe niż Calleja i Tezier dostali razem. Widać monachijska publiczność tak lubi. Jakiś internauta o amerykańsko brzmiącym nazwisku skomentował to na gorąco: "miejscowa dziewczyna dostała największe brawa". Wydało mi się to niesprawiedliwe, bo oprócz sceny szaleństwa, która mogła się podobać i się podobała (to tylko ja nie przepadam jak jest tak strasznie głośno i agresywnie),  wszystko było więcej niż dobrze. Nawet Tezier, który aktorem jest żadnym, w tej koncertowej wersji pokazał całą urodę swojego głosu. A Joseph Calleja nie tylko schudł (z czym mu bardzo do twarzy), ale kończącymi operę ariami "Tombe degli avi miei" i "Tu che a Dio spiegasti l'ali" , w których było tyle żarliwosci, miłości i rozpaczy porwał monachijską publiczność. Koncertowa wersja Łucji jest do wysłuchania i obejrzenia w internecie na stronie http://www.sonostream.tv/performances/diana-damrau-and-joseph-calleja-in-donizettis-lucia-di-lammermoor/   
do 25 lipca. Można więc sprawdzić czy to jest szaleństwo czy furia.
A dla porównania Maria Callas:

Dame Joan Sutherland:
i Natalie Dessay:
 
filmy: youtube.com
zdjęcie: wikipedia

sobota, 6 lipca 2013

Verdi, Harteros, Manistina, Kaufmann czyli Trubadur z Monachiun

Po premierze. Od lewej: Ruiz Francesco Petrozzi, Hrabia Luna Alexey Markov, Manrico Jonas Kaufmann, Leonora Anja Harteros, Azucena Elena Manistina, Dyrygent Paolo Carignani, Ines Golda Schultz. Z tyłu stoją: Cygan Rafał Pawnuk i Posłaniec Joshua Stewart (na zdjęciu nie ma Ferranda Kwangchula Youna
 
Zacznę od tego, czego w spektaklu nie zrozumiałam: czemu służy lokomotywa, co oznacza przecinanie piłą przez Azucenę Manrika, dlaczego Azucena nosi cylinder i dlaczego matka Azuceny, która jest przez całe przedstawienie na scenie i wychodzi do ukłonów, nie ma imienia i nazwiska? Wszystko inne zrozumiałam, choć przyznaję, kilkakrotnie obejrzałam film, który w Operze Bawarskiej w Monachium reklamuje Trubadura i bardzo dokładnie wysłuchałam credo reżysera. Olivier Py odczytał operę Giuseppe Verdiego po swojemu, co może się nie podobać, ale stworzył przedstawienie spójne i klarowne. Ludzi często nawiedzają sny z przeszłości, zwłaszcza jeśli wydarzenia, które śnią, były dla nich ważne, były jakąś cezurą. Czasem są to koszmary senne. Czasem sny erotyczne (częściej u kobiet niż u mężczyzn). Józef Conrad powiedział, że "żyjemy tak jak śnimy - samotnie". To prawda. Nie można dzielić snu z kimś innym. Nawet najbliższym. Większość ludzi śni w kolorach, a Trubadur Oliviera Py jest czarno-biały. Jak stara fotografia. Kostiumy (Pier Andre Weltz) też są czarno białe. Czasem pojawia się w przedstawieniu ogień. Jest ważny. Na stosie zginęła matka Azuceny, do ognia zostało wrzucone dziecko, na stosie ma też spłonąć Azucena (wielkie wrażenie zrobił na mnie chór przebrany w białe stroje, w spiczastych czapkach Ku Klux Klanu i wielki płonący krzyż). A może świat, w którym żyją bohaterowie jest czarno-biały i obowiązuje w nim tylko zasada tak lub nie? Azucena nie ma prawa żyć w takim świecie. Jest artystką. I jest Cyganką.
Trubadur to jest lista przebojów. Wszyscy, nawet Ferrando (świetny bas Kwangchul Youn), mają arie, które przecież dobrze znamy, choć czasem nie wiemy skąd. Recitatiwy są mizerne i tylko wtedy, kiedy są konieczne. Za to chór ma w tej operze bardzo dużo do śpiewania. Tak jakby Verdi w jednym dziele zmieścił wszystkie swoje pomysły. Libretto Salvatore Cammarano jest zagmatwane i nieprawdopodobne, co nie przeszkodziło w triumfalnym pochodzie Trubadura przez sceny operowe na całym świecie. Enrico Caruso, wspaniały Manrico, powiedział, że wystawienie Trubadura jest proste - trzeba mieć czwórkę najlepszych na świecie solistów. W operze w Monachium prawie się to udało. Prawie, bo niestety, śpiewający hrabiego Lunę baryton
Alexey Markov, zdecydowanie odstawał od pozostałej trójki.
Azuceną była mezzosopranistka z Rosji, Elena Manistina. Pierwsza aria była nieudana, ale to, co pokazała dalej, zwłaszcza w III i IV akcie, było wielką, dramatyczną kreacją. Wreszcie odtwórcy ról Leonory i Manrica. Czy można sobie wyobrazić duet lepiej śpiewający, lepiej grający i lepiej reagujący na siebie niż Anja Harteros i Jonas Kaufmann? Nie można. To jest, jak zalecił Caruso, para największych śpiewaków za świecie. Para, bo to, się między nimi dzieje sprawia, że wierzymy im nawet w tym nieprawdopodobnym libretcie. Anja Harteros ma dodatkowo utrudnione zadanie, bowiem reżyser założył, że Leonora jest prawie niewidoma (śpiewając arię Tacea la notte placida/Di tale amor jest w ciemnych okularach, później potyka się o sprzęty, bada drogę przed sobą). Taki ktoś o kim niewiele wiadomo, musi mieć jakiś rys charakterystyczny. A Kaufmann, zgodnie z wcześniejszą deklaracją, nie zaśpiewał wysokiego c w stretcie Di quella pira, l'orrendo foco, na które zawsze czeka publiczność.
 

Grzechem byłoby nie wspomnieć o Bavarian State Orchestra i jej dyrygencie Paolo Carignani. Poprowadził on tę świetną orkiestrę prawdziwie "po włosku", z pełnym respektem dla solistów; i o szefie chóru,  Sörenie Eckhoffie. Brawa dla nich nie były grzecznościowe.
Premiera Trubadura odbyła się kilka dni temu, 27 czerwca. Nie ma jeszcze prawie żadnych filmów, ale dla tych, którzy nie oglądali transmisji, trailer przedstawienia i Jonas Kaufmann śpiewający arię Ah, si ben mio i wspomnianą strettę:
a dla tych, którzy znają niemiecki, program, w którym można posłuchać reżysera przedstawienia:
 
zdjęcia: Bayerische Staatsoper
filmy: youtube.com

wtorek, 2 lipca 2013

Tosca - boski Kaufmann i boski Pappano

Floria Tosca (Angela Gheorghiu) ma dla Maria Cavaradossiego (Jonas Kaufman) dobre wieści - Baron Scarpia darował mu życie, egzekucja będzie udawana, a ich czeka szczęście w Civitavecchia
Sir Antonio "Tony" Pappano
W sobotę przyleciała moja przyjaciółka z Londynu i przywiozła mi w prezencie Toskę Giacomo Pucciniego z 2011 roku, w iście gwiazdorskiej obsadzie - Angela Gheorghiu, Jonas Kaufman i Bryn Terfel. Mogłam jej posłuchać dopiero wczoraj w nocy, bo niedzielę spędzałam z ofiarodawczynią. Chciałam mieć to nagranie, bo choć w tej obsadzie spektakl szedł w Royal Opera House tylko dwa razy, jednak Kaufmann to Kaufmann. Ale bohaterem tego nagrania,  nieoczekiwanie stał się szef Covent Garden, Antonio Pappano i prowadzona przez niego orkiestra. Jego koncepcja, która wydobyła cały dramatyzm i namiętności tej wielkiej muzyki i to jak poprowadził orkiestrę sprawiła, że chociaż widziałam ją wiele razy, przeraziłam się kiedy Floria Tosca zabijała Scarpię i płakałam jak bóbr kiedy Cavaradossi pisał pożegnalny list do kobiety, którą kocha i śpiewał swoją wielką arię E lucevan le stelle, w której już nie jest bohaterem torturowanym przez ludzi Scarpi, ale człowiekiem, który - jak my wszyscy - boi się śmierci. Bo też jest to opera jakich mało, kto wie czy nie jedyna - mamy tu miłość i zazdrość, kościół i politykę, pożądanie i okrucieństwo, tortuy, zabójstwo, dwa samobójstwa i egzekucję. A cała akcja zamyka się w niecałych 24 godzinach 14 czerwca 1800 roku i dzieje się w trzech autentycznych miejscach w Rzymie: w kościele Sant'Andrea della Valle, w pałacu Farnese i w Zamku Świętego Anioła. Wieczne miasto, ze swoją poplątaną historią jest jej równoprawnym bohaterem. Jest też Tosca piekielna dla śpiewaków. Same, nawet najlepsze, głosy nie wystarczą. To rzecz o wielkich namiętnościach, które nie wystarczy zaśpiewać. trzeba je również zagrać. Najstarsi melomani pamiętają Toskę śpiewaną w 1964 roku, w tejże Covent Garden przez Marię Callas. Mam to nagranie i wielokrotnie go słuchałam. Callas partnerują Tito Gobbi jako Scarpia i Renato Cioni - Cavaradossi. Późno dowiedziałam się, że istnieje zapis filmowy drugiego aktu tego przedstawienia w reżyserii Franco Zefirellego, i że ktoś go wrzucił do youtube, więc od tej pory kiedy słucham płyty, widzę Marię zrozpaczoną, chwytającą się każdej, nawet marnej, nadziei, żeby tylko ratować Maria i tego eleganckiego potwora Gobbiego, który mówi z obleśnym wyrazem twarzy: Tosca, finalmente mia! A potem ona go zabija i krzyczy do leżącego na ziemi: Umieraj! Umieraj!, jakby tym krzykiem chciała przyspieszyć jego śmierć. Tosca to arcydzieło i nie powinno się jej wystawiać z byle jakimi śpiewakami.
A wracając do przedstawienia, które zarejestrowano na dvd. Angela Gheorghiu uwielbia śpiewać Toskę, bo to jest opera w pewnym sensie o niej. Floria Tosca jest wielką śpiewaczką,
diwą operową. Piękną, kapryśną, zazdrosną, humorzastą. I politycznie naiwną do bólu. Angela też ma te wszystkie cechy. No, może poza naiwnością. W Wielkiej Brytanii jest noszona na rękach. Po spektaklu dostała największe brawa, choć na nie tylko częściowo zasłużyła. Owszem, była piękną Toską, niezłą aktorką, ale głos Gheorghiu jest zbyt lekki do tej partii, która wymaga sopranu dramatycznego, więc i popisowa aria Visi d'arte, visi d'amore zabrzmiała tak sobie. I morderstwo Scarpii nie miało tej furii i determinacji, którą miała Callas. Podobno, kiedy Onasis defitywnie ją porzucił, Maria tak się zapamiętała w swojej nienawiści, że nie zauważyła, że jej peruka zajęła się od świecy. Uratował ją - paradoksalnie - Scarpia. On sam jest w tym nagraniu śpiewany i grany przez Bryna Terfela. Pomijając idiotyczny kostium w poprzeczne paski z I aktu, jest to Scarpia obleśny i obrzydliwy, a jednocześnie diabelsko pociągający. Terfel wyposażył go we wszystkie zalety swojej osobowości. Tosca mogła mu ulec i mogła go zabić. Osobiście wolę jeśli tę rolę śpiewa baryton, ale Terfel jako Scarpia mnie przekonuje. Nie próbuje żadnych sztuczek, jego głos brzmi naturalnie, a jego ciemne barwy budzą grozę.
Wreszcie Mario Cavaradossi czyli Jonas Kaufmann, dla którego posiadłam tę płytę. Nie jestem obiektywna. Lubię jak Kaufmann śpiewa i lubię jak gra. To nie była jego pierwsza Tosca. Miał czas żeby się zastanowić jak interpretować tę partię. I zrobił to po mistrzowsku. Miłosny duet z Gheorghiu z I aktu, z tegoż aktu aria Recondita armonia, jego radość ze zwycięstwa Napoleona
w II akcie Vittoria! Vittoria!, wreszcie, w III akcie jedna najpopularniejszych arii tenorowych E lucevan le stelle, którą śpiewali najwięksi tenorzy, nawet jeśli nie występowali w Tosce - temu facetowi po prostu się wierzy, on jest Cavaradossim.
Inscenizacja Jonathana Kenta jest bardzo tradycyjna. Poszczególne miejsca akcji odtworzono z pietyzmem (nawet miejsce egzekucji Cavaradossiego na dachu Zamku Św. Anioła), kostiumy są z epoki, a przecież ta Tosca sprawia, że na przedstawieniach publiczność siedziała jak zaklęta, a ci, którzy w domu oglądają jego zapis, nie mogą oderwać oczu od ekranu. Magia arcydzieła Pucciniego. Magia.
 
 

A to film dokumentalny o tym, jak Antonio Pappano przygotowywał się do Toski. Oczywiście jego lwia część dzieje się w Rzymie
 
zdjęcia: Wikipedia
filmy: youtube.com